Zapraszamy do lektury wywiadu z prof. dr hab. Andrzejem Marcińskim, którego udzielił w ramach kampanii „Lekarzu, reaguj na przemoc!”. „Lekarz jest po to, by powiedzieć: «Uwaga, być może doszło tu do aktu przemocy».

Nie ma to jeszcze nic wspólnego z uznaniem, że faktycznie doszło do skrzywdzenia. Chodzi o to, by skierować sprawę do tych instytucji, które z mocy prawa mogą się tym zająć” – mówi profesor.

Prof. dr hab. Andrzej Marciński to wieloletni kierownik Zakładu Radiologii Pediatrycznej Akademii Medycznej w Warszawie, autor wielu publikacji poświęconych przemocy wobec dzieci, autorytet w dziedzinie radiologii pediatrycznej. W rozmowie dla portalu www.lekarzureagujnaprzemoc.pl opowiada o tym, jak po raz pierwszy zetknął się z zagadnieniem przemocy w rodzinie oraz jak przekazywał wiedzę o tym problemie swoim studentom.

„Studenci, a później lekarze, muszą być świadomi skali zjawiska, by mu przeciwdziałać” – zauważa profesor. „Jeśli student wielokrotnie usłyszy o konieczności rozpoznawania następstw przemocy, to coś z pewnością w nim zostanie i być może nie będzie bierny, gdy w swej praktyce lekarskiej spotka się z podobnymi zdarzeniami”.

Prof. Marciński podkreśla, że przemoc w rodzinie jest zjawiskiem powszechnym. „To może się zdarzyć w każdej rodzinie. Absolutnie w każdej. Nie tylko wśród narkomanów, alkoholików, bezrobotnych”. 


Kiedy po raz pierwszy spotkał się Pan z problemem przemocy w swojej praktyce lekarskiej?

Było to w 1973 roku, w Paryżu, gdzie odbywałem szkolenie w jednym z najlepszych szpitali dziecięcych. Byłem zdumiony faktem, że wcale nie tak rzadko, jak można by sądzić, badaliśmy tam dzieci z najrozmaitszymi zmianami pourazowymi spowodowanymi przez dorosłych, rodziców lub opiekunów. Dzieci te zwano dziećmi bitymi, enfants battus.

To był pierwszy moment, kiedy zdałem sobie sprawę z istnienia tego problemu. Po powrocie do Warszawy niejednokrotnie zastanawiałem się, czemu w naszych szpitalach nie spotyka się dzieci będących ofiarami tzw. urazów nieprzypadkowych.  A może ich tu nie ma? Skłonny byłem sądzić, że w tej części Europy problem ten praktycznie nie istnieje, no, bo jakże, dziecko miałoby być krzywdzone przez rodziców? Był to najbardziej fałszywy pogląd, jaki można ukuć w odniesieniu do zjawiska przemocy wobec dzieci!

Ten rodzaj przemocy zawsze ma miejsce w zaciszu czterech ścian. Dzieci, niestety, były, są i najprawdopodobniej będą krzywdzone przez dorosłych. Pewien pierwiastek agresji tkwi w nas głęboko, a tylko od okoliczności i od człowieka zależy, czy opanuje go w sobie, czy może okaże agresję istocie, która nie ma nic wspólnego z ewentualnymi krzywdami, jakich krzywdzący sam doznał. Notabene ok. 30% osób, które przejawiają agresję wobec dzieci, w dzieciństwie również było także ofiarami krzywdzenia.

Jest to jest więc bardzo poważne zagadnienie.  I właśnie my, lekarze, z racji wykonywanego zawodu, jako pierwsi mamy styczność, czy to w przychodni, czy w szpitalu, z pacjentami doznającymi przemocy.


Jak lekarz może rozpoznać to, że doszło do skrzywdzenia?

Cóż, winien być tego nauczony w czasie studiów. Ciągle, przy najrozmaitszych okazjach, wykładowcy i lekarze różnych specjalności – pediatrzy, chirurdzy, psychiatrzy i radiolodzy dziecięcy powinni omawiać  przyczyny i następstwa urazów nieprzypadkowych u dzieci.
Swego czasu wprowadziłem nawet specjalne seminarium dla studentów piątego roku, poświęcone urazom nieprzypadkowym u dzieci. Był to rodzaj interaktywnych zajęć. Na modelu – dużej lalce – pokazywałem, jaki może być mechanizm urazów u małych dzieci, urazów powodowanych przez osoby trzecie.  Przyznam, że zajęcia cieszyły się znaczną popularnością wśród studentów, były miejscem rzeczywistej, żywej dyskusji.  Ale wprowadzenie tych zajęć do programu było tylko moją własną inicjatywą. Na szczęście, na niektórych uczelniach w Polsce nauczanie studentów rozpoznawania następstw krzywdzenia u dzieci stało się prawie regułą. Trzeba podtrzymywać i rozwijać  te działania. Studenci, a później lekarze, muszą być świadomi skali zjawiska, by mu przeciwdziałać. Jeśli student wielokrotnie usłyszy o konieczności rozpoznawania następstw przemocy, to coś z pewnością w nim zostanie i być może nie będzie bierny, gdy w swej praktyce lekarskiej spotka się z podobnymi zdarzeniami.

Przed kilkoma laty ówczesny Rzecznik Praw Dziecka wysłał list do prezesa Naczelnej Rady Lekarskiej, który został opublikowany w „Gazecie Lekarskiej” w lutym 2009 r. W liście Rzecznik zwracał uwagę na problem krzywdzenia dzieci i na to, że ze strony lekarzy nierzadko nie spotyka się on z właściwym działaniem. I co z tego wynikło? Może mylę się, ale nie zauważyłem wówczas żadnego odzewu.


Z czego wynikać może wynikać ten opór?

Cóż, przed wielu laty opublikowano wyniki szczególnej ankiety. Badanie przeprowadzono w dwóch środowiskach, bodajże wśród pedagogów i lekarzy na terenie Warszawy. W ankiecie opisano taką sytuację: „Wyobraź sobie, że spotykasz się po raz pierwszy z dzieckiem, co do którego podejrzewasz, że być może było krzywdzone. Reagujesz czy nie?”. Niemalże wszyscy pedagodzy odpowiedzieli, że tak, że oczywiście trzeba reagować. A w przypadku lekarzy zaledwie 34% respondentów odpowiedziało twierdząco! Bodajże 1/4 deklarowała, że w ogóle by nie reagowała, a ok. 40% z nich odpowiedziało: „Czasami”.


Skąd bierze się to nastawienie lekarzy?

Myślę, że przyczyny są różne. Po pierwsze dominuje chyba myślenie: „Nie będę się wtrącał, niech inni się tym zajmą”. Skoro jednak problem bagatelizowała tak znaczna grupa lekarzy, to w rezultacie może się zdarzyć, że dziecko będące ofiarą przemocy zostanie odesłane do tego środowiska, z którego przybyło. A gdy trafi do lekarza ponownie, może być już za późno. Istnieje ryzyko, że kolejnym razem uraz będzie znacznie większy i poważniejszy, a jego następstwem może być nawet zgon.


Co jeśli lekarz nie ma pewności, czy doszło do skrzywdzenia pacjenta?

Zadaniem lekarza nie jest rozpoznanie krzywdzenia. To jest rola sądu. Lekarz jest po to, by powiedzieć: „Uwaga, być może doszło tu do aktu przemocy”. Nie ma to jeszcze nic wspólnego z uznaniem, że faktycznie doszło do skrzywdzenia. Chodzi o to, by skierować sprawę do tych instytucji, które z mocy prawa mogą się tym zająć. Mam na myśli nie tylko sąd rodzinny i karny czy prokuraturę, procedurę „Niebieskie Karty”, ale także zespoły interdyscyplinarne. To ci funkcjonariusze będą w dalszej kolejności badali sprawę, my jedynie przedstawiamy fakty. Nie zapominajmy też, że istnieją również organizacje pozarządowe, jak Fundacja Mederi czy Fundacja Dzieci Niczyje, których pracownicy służą pomocą w każdym przypadku.

Właśnie takie działanie może uchronić pacjenta przed kolejnymi urazami, mogącymi  przynieść zgubne skutki.


Ważne, by podkreślić rolę lekarzy: ich zadaniem nie jest przesądzanie o czyjejś winie.

Tak, i to jest sprawa fundamentalna. Orzekanie o winie jest rolą sądu, a my musimy jedynie pomóc w wykrywaniu aktów przemocy.
Warto też pamiętać, że to może się zdarzyć w każdej rodzinie. Absolutnie w każdej. Nie tylko wśród narkomanów, alkoholików, bezrobotnych.

W piśmiennictwie opisano tego typu, zdawałoby się, niecodzienną sytuację. Przed laty do izby przyjęć jednego z amerykańskich szpitali zgłosili się rodzice z kilkuletnią dziewczynką. Dziecko zachowywało się w sposób zupełnie nieadekwatny do sytuacji: dziewczynka reagowała agresywnie, potem popadała w szloch, chowała się pod krzesło. Na pierwszy rzut oka także i matka zdawała się być osobą zupełnie nieskoordynowaną w swoich działaniach. Wydawało się, że jest wręcz psychicznie chora. Co się okazało? Zarówno matka jak i dziecko były ofiarami przewlekłego maltretowania, a sprawcą był ojciec, wysokiej rangi oficer armii Stanów Zjednoczonych.

Nie należy bagatelizować żadnego przypadku przemocy, ponieważ może zdarzyć się to naprawdę w każdej rodzinie.